W końcu wróciłam. To znaczy, z majówki wróciłam w czwartek, ale wiadomo, matury, zmęczenie, ble ble ble... Do tego jest mi głupio w ogóle cokolwiek pisać, bo zamiast elegancko chudnąć, wpierdzielam kaloryczne rzeczy i tyje. Generalnie jestem zrezygnowana: maturę zawalę, kasa się kończy, pracy brak, waga w górę. Bomba. Nie umiem się odczepić od żarcia. Co jest ze mną nie tak?! Od nawrotu minęło ze 2 miesiące, przez ten czas spokojnie mogłabym osiągnąć te magiczne 37kg. A ważę z 45. Bo mi się słabo zrobiło, bo to moje ulubione danie - mamie nie odmówię, bo nie jadłam jeszcze tych chipsów, bo i tak nie dam rady schudnąć, zawsze będę ważyć te cholerne 45 kg minimum... I takie wmawianie sobie ciągle. Zamiast powiedzieć sobie "dasz rade, to jest nie zdrowe, a co z tego, że poprawi tobie czy komuś innemu humor na chwile". No bo po co. Ehhh, muszę wziąć się w garść. Wrócić do ćwiczeń i warzyw. Jestem zmęczona. Czuję się grubo. Mam dość... Nawet nie wrzucam thinpiracji, bo mi się na płacz zbiera jak widzę takie chudziutkie piękności z cudownymi kosteczkami zarysowanymi pod skórą... Dół.
↧